sobota, 6 sierpnia 2016

Witajcie w zamku Kubla Khana (Literatura Internetu - hipertekst, blog, hiperdramat, forum, posty)

Paweł Chmielewski
("Projektor" - 4/2014)
„Obywatel Kane”. Początek. Ogrodzenie i tablica z napisem Xanadu. Potem cytat z poematu „Kubla Khan” Samuela Taylora Coleridge’a (1772-1834). W zakończeniu usypisko olbrzymiej kolekcji magnata prasowego trafia do pieca. Przez cały film dziennikarz cofa się, kluczy, wpada w głąb historii, kończy w ślepych uliczkach, kolekcjonuje strzępy sprzecznych informacji. Nie dowie się czym jest „różyczka”.

Wędruje po stronach, zakładkach, linkach, choć nazywają się inaczej. Po Internecie bez Internetu. Odwiedza i śni o mitycznym Xanadu ze strof Coleridge’a. Orson Welles w 1941 r. i wielu innych przed nim wymyślili Internet przed wiekami. Idea Internetu jest tak stara jak idea labiryntu. 

To będzie krótka historia hipertekstu, labiryntu i tego jak sieć komputerowa zmienia/ nie zmienia literaturę.

„Sto tysięcy miliardów wierszy” (1961) to książka Raymonda Queneau, francuskiego pisarza, jednego z założycieli słynnej grupy OuLiPo łączącej w swoim programie literaturę z matematyką. „Sto tysięcy...” składa się z wąziutkich pasków papieru, każdy zawiera jeden wers sonetu. Czytelnik dzięki nietypowej budowie dzieła może za każdym razem poznawać inny wariant wiersza, zaś odtworzenie wszystkich kombinacji zajęłoby mu dwieście milionów lat. Kosmiczna ilość kombinacji, nie do odczytania. Jak ilość stron internetowych. Jak trafić na odpowiednią kombinację metafor? Czytelnik wydania papierowego skazany jest na porażkę. Czytelnik internetowy, gdy wszystko jest zlinkowane, złączone siecią odsyłaczy, odszuka każdą frazę Queneau w kilka sekund.

Twórcy i teoretycy hipertekstu (czyli tekstu rozbitego na dowolne fragmenty, które zostają połączone siatką odsyłaczy, a czytane mogą być w absolutnie przypadkowej kolejności) marzyli o globalnej i totalnej bibliotece. W atmosferze intelektualnego fermentu lat sześćdziesiątych powstaje projekt „Xanadu”, system grupujący i tworzący jednolite w skali światowej środowisko literackie, które stałoby się archiwalnym zasobem wszystkich tekstów, cytowanych za pomocą odnośników (czyli dzisiejszych internetowych linków), dbający o niezmienność i kanoniczność utworów, rugujący plagiaty i chroniący prawa autorskie. Mityczny system i magiczne miejsce z poematu „poety jezior” Coleridge’a był wtedy futurystycznym projektem. Dziś za sprawą Google zliczana jest nie tylko literatura, ale nawet ilość pelargonii na balkonie. Tam, gdzie rodzi się idea – Brown University w Princetown – powstaje już wiele lat temu katedra literatury elektronicznej, którą objął pisarz Robert Coover.

Ostatecznie jak się zastanowić, to wszystko jest tylko i aż hipertekstem. Biblię i mitologię możemy czytać od miejsca dowolnego, bez ryzyka utraty sensu i całości. Przejdźmy się chwilę po Xanadu w poszukiwaniu „różyczki”.
 
Poszukiwanie... Jedna z pierwszych, fascynująca powieść, historia w historii, jak dzielące się przez siebie części jedności – „Rękopis znaleziony w Saragossie” (1805, 1847) Jana Potockiego. Zachowana w urzekającej awangardowych twórców lat 60. i 70. wersji filmowej Wojciecha Hasa z 1964 r. 

Na swój sposób książka ta zawiera w sobie wiele książek rozpoczyna najsłynniejsze ze swych dzieł Cortazar („Gra w klasy”, 1963), podając, na wszelki wypadek instrukcję obsługi powieści, powielaną następnie w niezliczonej ilości publikacji przez twórców i krytyków. Dopiero za sześć lat powstanie pierwsza sieć komputerowa. Złamanie klasycznej struktury narracyjnej, nieliniowość fabuły – obok redukcji roli autora – to wszystko znamy ze stron www. W latach 60. i 70. hiperteksty nie rozpływały się w przestrzeni bitów, ale godnie istniały na papierze.

Perypetie Czytelnika i Czytelniczki próbujących uchwycić wątki historii urywające się w najciekawszym momencie utworu (jak „strony w budowie”) opisuje Italo Calvino: W ostatniej dostawie część nakładu „Jeśli zimową nocą podróżny” (...) wskutek wadliwej oprawy introligatorskiej zmieszano z arkuszami innej nowości „Poza osadą Malbork”, powieści polskiego pisarza Tazia Bazakbala (1979). Robert Coover zanurza się wraz z czytelnikiem w dziwaczny świat, gdzie powracający późno do domu Chaplin spogląda na powieszoną dziewczynę, a Bogart niekoniecznie kupuje bilet lotniczy Ingrid Bergman Wraz z upowszechnieniem komputerów osobistych i Internetu „Wieczór w kinie” (1987) stał się klasykiem hipertekstu.

Internet ma od początku znajduje entuzjastów w środowisku literackim. Autor trójjęzycznego „Słownika Chazarskiego” (1984) serbski pisarz Milorad Pavic natychmiast „przeprowadza się” w wirtualną przestrzeń Powstają pierwsze hipertekstowe powieści komputerowe jak „Afternoon, a story” (1987) Joyce’a (Michaela), realizacje Judy Malloy i Marka Ameriki.

W literaturze internetowej, w hipertekstach nawigacja pomiędzy wątkami zależy tylko i wyłącznie od czytelnika. W ten jakże prosty sposób powstaje nieskończona liczba odczytań każdego tekstu. Każdy czytelnik ma rację. Żadne czytanie nie jest błędne. W pierwszej polskiej powieści hipertekstowej – „Bloku” (2002) Sławomira Shuty możemy swobodnie odwiedzać kolejne mieszkania, poznawać lokatorów zaczynając od parteru, szczytu, a nawet samego środka. Zabieg dość nonsensowny w przypadku fabuł klasycznych, tu jednak spełnia się doskonale. Dlaczego? Każdy hipertekst zbudowany jest, bowiem ze spójnych i autonomicznych fragmentów, które nazwane zostały leksjami. W „Bloku”, czy wreszcie „Końcu świata wg Emeryka” (2005) kielczanina Radosława Nowakowskiego (artysty książki, członka zespołu Osjan) rolę olbrzymią grać zaczynają elementy grafiki i dźwięku.

Ta apokryficzna opowieść świętokrzyskiego pielgrzyma, wywodząca się z poszukiwań i odnalezienia tekstu groźnie brzmiącej klątwy hasa rapasa mila parila, przenosi nas w świat niespotykany dla odbiorcy tradycyjnej literatury, gdzie strumień świadomości może być głosem winorośli oplatającej dom czy monologiem spróchniałej szopy. Konkretne miejsce, jak „blok” czy „działka” jest zaludnione osobnymi bytami, z których każdy ma historię i rolą czytelnika jest kolejność poznania, czy też odrzucenia ich losów.

Więc czym jest „różyczka”?

Jestem gruby i mieszkam z mamą napisał ok. 2000 r. Jędrzej Kostecki. Wtedy to było odważne. Dziś nikogo nie wzrusza. To był pierwszy polski blog. Po kilkunastu latach więcej bloguje niż blogi czyta. Nie byłoby całego zamieszania, gdyby programista i autor kilku ważnych tekstów, zatrudniony w 1979 r. na Uniwersytecie w Wisconsin Dave Winer, nie ukończył w jedenaście lat później projektu „Manilla” pozwalającego na udostępnianie własnych zasobów innemu internaucie i dopisywanie komentarzy. 

Nie wiadomo dokładnie, kto pierwszy zamieścił w sieci formę przypominającą wirtualny pamiętnik. Wiadomo natomiast, że między kwietniem, a majem 1999 r. Peter Merholz użył pierwszy raz określenia „we blog”. 

Z punktu widzenia teorii literatury, swoboda w wędrówce między wątkami nakazuje zaklasyfikować blog do kategorii hipertekstu..., ale czym w takim razie jest tak naprawdę blog? Czy w Polsce kontynuacją sarmackiego „silva rerum”?

Polacy, na wzór swych przodków tworzą mniej lub bardziej doniosłe kroniki swego życia, lecz w polskim świecie internetowych sztambuchów – w odróżnieniu od amerykańskiego – przeważa anonimowość. Coraz rzadziej skrywana – to trzeba przyznać. Nad celebrytyzmem, do którego pikują polscy blogerzy nie warto się zatrzymywać. Jeśli, idąc za Schopenhauerem, uznamy człowieka za jedyną istotę zdolną do czynienia nieusprawiedliwionych złośliwości, to wielu celebrytoblogerów i ich komentatorów internetowych osiągnęło pełnię człowieczeństwa.

Blogi (nawet, gdy jeszcze nie miały swojej nazwy) doczekały się klasyfikacji teoretycznej. Francuski literaturoznawca Phillipe Lejeune już w 1992 r. założył stowarzyszenie APA – Association Pour l’Autobiographie (Stowarzyszenie dla Autobiografii i Dziedzictwa Autobiograficznego), które zajmuje się badaniem pamiętników i zwierzeń intymnych zwykłych ludzi, a w 2000 r. przeprowadził ankietę wśród internautów publikujących pamiętniki online. Wnioski, do których doszedł były zaskakujące dla samego badacza. Praktycznie nie było wyznania pozbawionego elementu autokreacji, internetowi (francuscy) pamiętnikarze zanurzali się w potocznie mówiąc zmyśleniu. Lejeune analizując blogi osiągnął efekt analogiczny z rozbiorem „Dzienników” Gombrowicza, brak tożsamości autora, narratora i bohatera (czyli brak „paktu autobiograficznego”) pozwolił mu cały cybergatunek zaliczyć do „autofikcji” i tym samym uznać za jedną z najważniejszych cech literatury naszych czasów.

W cyberprzestrzeni oglądamy widowiska, rozgrywają się tam dramaty. Zaczęło się już na początku, gdy Poloniusz zostaje wyrzucony z kanału #Hamnet przez Hamleta – w słynnej scenie szekspirowskiego tekstu w wersji wirtualnej, zrealizowanego 12 grudnia 1993 przez grupę Hamnet Players. Poloniusz nie został zabity, ale wylogowany, eliminacja ze świata wirtualnego jest równoznaczna ze sztychem zadanym przez aktora na deskach scenicznych.

Oto monolog Hamleta:
<Hamlet> 2b or not 2b... [17]
<Hamlet> Hmmmmmmm... [18]
<Hamlet> :-(  Bummer... [19]

Jesteśmy już blisko forów i grup dyskusyjnych. Jedną z najciekawszych – historycznie – społeczności internetowych była grupa dyskusyjna php (pl.hum. poezja), poświęcona liryce, założona w 1998 r. W niektórych publikacjach jako prowadzący jest wymieniany <Tomaszek> Tomasz Kozłowski z Kielc, wykładowca na Politechnice Świętokrzyskiej, pomysłodawca wydania antologii „php wiersze” zawierającej najciekawsze dokonania poetyckie z lat 1998-2002. Pierwszej takiej antologii w Polsce. Na jej łamach publikowała, finalistka literackiej Nagrody Nike, Justyna Bargielska.
Itd., itp. W nieskończoność... Tekst (również ten) można czytać od dowolnego miejsca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz