Paweł Chmielewski
("Projektor" - 4/2014)
„Obywatel Kane”. Początek. Ogrodzenie i tablica z
napisem Xanadu. Potem cytat z poematu „Kubla Khan” Samuela Taylora Coleridge’a
(1772-1834). W zakończeniu usypisko olbrzymiej kolekcji magnata prasowego
trafia do pieca. Przez cały film dziennikarz cofa się, kluczy, wpada w głąb
historii, kończy w ślepych uliczkach, kolekcjonuje strzępy sprzecznych
informacji. Nie dowie się czym jest „różyczka”.
Wędruje po stronach, zakładkach, linkach, choć
nazywają się inaczej. Po Internecie bez Internetu. Odwiedza i śni o mitycznym
Xanadu ze strof Coleridge’a. Orson Welles w 1941 r. i wielu innych przed nim
wymyślili Internet przed wiekami. Idea Internetu jest tak stara jak idea
labiryntu.
To będzie krótka historia hipertekstu, labiryntu i
tego jak sieć komputerowa zmienia/ nie zmienia literaturę.
„Sto tysięcy miliardów wierszy” (1961) to książka
Raymonda Queneau, francuskiego pisarza, jednego z założycieli słynnej grupy
OuLiPo łączącej w swoim programie literaturę z matematyką. „Sto tysięcy...”
składa się z wąziutkich pasków papieru, każdy zawiera jeden wers sonetu.
Czytelnik dzięki nietypowej budowie dzieła może za każdym razem poznawać inny
wariant wiersza, zaś odtworzenie wszystkich kombinacji zajęłoby mu dwieście
milionów lat. Kosmiczna ilość kombinacji, nie do odczytania. Jak ilość stron
internetowych. Jak trafić na odpowiednią kombinację metafor? Czytelnik wydania
papierowego skazany jest na porażkę. Czytelnik internetowy, gdy wszystko jest
zlinkowane, złączone siecią odsyłaczy, odszuka każdą frazę Queneau w kilka
sekund.
Twórcy i teoretycy
hipertekstu (czyli tekstu rozbitego na dowolne fragmenty, które zostają
połączone siatką odsyłaczy, a czytane mogą być w absolutnie przypadkowej
kolejności) marzyli o globalnej i totalnej bibliotece. W atmosferze
intelektualnego fermentu lat sześćdziesiątych powstaje projekt „Xanadu”, system
grupujący i tworzący jednolite w skali światowej środowisko literackie, które
stałoby się archiwalnym zasobem wszystkich tekstów, cytowanych za pomocą
odnośników (czyli dzisiejszych internetowych linków), dbający o niezmienność i
kanoniczność utworów, rugujący plagiaty i chroniący prawa autorskie. Mityczny
system i magiczne miejsce z poematu „poety jezior” Coleridge’a był wtedy
futurystycznym projektem. Dziś za sprawą Google zliczana jest nie tylko literatura,
ale nawet ilość pelargonii na balkonie. Tam, gdzie rodzi się idea – Brown
University w Princetown – powstaje już wiele lat temu katedra literatury
elektronicznej, którą objął pisarz Robert Coover.
Ostatecznie
jak się zastanowić, to wszystko jest tylko i aż hipertekstem. Biblię i
mitologię możemy czytać od miejsca dowolnego, bez ryzyka utraty sensu i
całości. Przejdźmy się chwilę po Xanadu w poszukiwaniu „różyczki”.
Poszukiwanie...
Jedna z pierwszych, fascynująca powieść, historia w historii, jak dzielące
się przez siebie części jedności – „Rękopis znaleziony w Saragossie” (1805,
1847) Jana Potockiego. Zachowana w urzekającej awangardowych twórców lat 60. i
70. wersji filmowej Wojciecha Hasa z 1964 r.
Na swój sposób książka ta
zawiera w sobie wiele książek rozpoczyna najsłynniejsze ze swych dzieł Cortazar („Gra w
klasy”, 1963), podając, na wszelki wypadek instrukcję obsługi powieści,
powielaną następnie w niezliczonej ilości publikacji przez twórców i krytyków.
Dopiero za sześć lat powstanie pierwsza sieć komputerowa. Złamanie klasycznej
struktury narracyjnej, nieliniowość fabuły – obok redukcji roli autora – to
wszystko znamy ze stron www. W latach 60. i 70. hiperteksty nie rozpływały się
w przestrzeni bitów, ale godnie istniały na papierze.
Perypetie Czytelnika i
Czytelniczki próbujących uchwycić wątki historii urywające się w najciekawszym
momencie utworu (jak „strony w budowie”) opisuje Italo Calvino: W ostatniej
dostawie część nakładu „Jeśli zimową nocą podróżny” (...) wskutek wadliwej oprawy
introligatorskiej zmieszano z arkuszami innej nowości „Poza osadą Malbork”,
powieści polskiego pisarza Tazia Bazakbala (1979). Robert Coover zanurza
się wraz z czytelnikiem w dziwaczny świat, gdzie powracający późno do domu
Chaplin spogląda na powieszoną dziewczynę, a Bogart niekoniecznie kupuje bilet
lotniczy Ingrid Bergman Wraz z upowszechnieniem komputerów osobistych i
Internetu „Wieczór w kinie” (1987) stał się klasykiem hipertekstu.
Internet ma od początku
znajduje entuzjastów w środowisku literackim. Autor trójjęzycznego „Słownika
Chazarskiego” (1984) serbski pisarz Milorad Pavic natychmiast „przeprowadza
się” w wirtualną przestrzeń Powstają pierwsze hipertekstowe powieści
komputerowe jak „Afternoon, a story” (1987) Joyce’a (Michaela), realizacje Judy
Malloy i Marka Ameriki.
W literaturze internetowej, w
hipertekstach nawigacja pomiędzy wątkami zależy tylko i wyłącznie od
czytelnika. W ten jakże prosty sposób powstaje nieskończona liczba odczytań
każdego tekstu. Każdy czytelnik ma rację. Żadne czytanie nie jest błędne. W pierwszej
polskiej powieści hipertekstowej – „Bloku” (2002) Sławomira Shuty możemy
swobodnie odwiedzać kolejne mieszkania, poznawać lokatorów zaczynając od
parteru, szczytu, a nawet samego środka. Zabieg dość nonsensowny w przypadku fabuł
klasycznych, tu jednak spełnia się doskonale. Dlaczego? Każdy hipertekst
zbudowany jest, bowiem ze spójnych i autonomicznych fragmentów, które nazwane
zostały leksjami. W „Bloku”, czy wreszcie „Końcu świata wg Emeryka” (2005)
kielczanina Radosława Nowakowskiego (artysty książki, członka zespołu Osjan)
rolę olbrzymią grać zaczynają elementy grafiki i dźwięku.
Ta apokryficzna opowieść
świętokrzyskiego pielgrzyma, wywodząca się z poszukiwań i odnalezienia tekstu
groźnie brzmiącej klątwy hasa rapasa mila parila, przenosi nas w świat
niespotykany dla odbiorcy tradycyjnej literatury, gdzie strumień świadomości
może być głosem winorośli oplatającej dom czy monologiem spróchniałej szopy.
Konkretne miejsce, jak „blok” czy „działka” jest zaludnione osobnymi bytami, z
których każdy ma historię i rolą czytelnika jest kolejność poznania, czy też
odrzucenia ich losów.
Więc czym jest „różyczka”?
Jestem gruby i mieszkam z mamą napisał ok. 2000 r. Jędrzej
Kostecki. Wtedy to było odważne. Dziś nikogo nie wzrusza. To był pierwszy
polski blog. Po kilkunastu latach więcej bloguje niż blogi czyta. Nie byłoby całego
zamieszania, gdyby programista i autor kilku ważnych tekstów, zatrudniony w
1979 r. na Uniwersytecie w Wisconsin Dave Winer, nie ukończył w jedenaście lat
później projektu „Manilla” pozwalającego na udostępnianie własnych zasobów
innemu internaucie i dopisywanie komentarzy.
Nie wiadomo dokładnie, kto pierwszy zamieścił w sieci
formę przypominającą wirtualny pamiętnik. Wiadomo natomiast, że między
kwietniem, a majem 1999 r. Peter Merholz użył pierwszy raz określenia „we blog”.
Z
punktu widzenia teorii literatury, swoboda w wędrówce między wątkami nakazuje
zaklasyfikować blog do kategorii hipertekstu..., ale czym w takim razie jest
tak naprawdę blog? Czy w Polsce kontynuacją sarmackiego „silva rerum”?
Polacy,
na wzór swych przodków tworzą mniej lub bardziej doniosłe kroniki swego życia,
lecz w polskim świecie internetowych sztambuchów – w odróżnieniu od
amerykańskiego – przeważa anonimowość. Coraz rzadziej skrywana – to trzeba
przyznać. Nad celebrytyzmem, do którego pikują polscy blogerzy nie warto się
zatrzymywać. Jeśli, idąc za Schopenhauerem, uznamy człowieka za jedyną istotę
zdolną do czynienia nieusprawiedliwionych złośliwości, to wielu celebrytoblogerów
i ich komentatorów internetowych osiągnęło pełnię człowieczeństwa.
Blogi
(nawet, gdy jeszcze nie miały swojej nazwy) doczekały się klasyfikacji
teoretycznej. Francuski literaturoznawca Phillipe Lejeune już w 1992 r. założył
stowarzyszenie APA – Association Pour l’Autobiographie (Stowarzyszenie dla
Autobiografii i Dziedzictwa Autobiograficznego), które zajmuje się badaniem
pamiętników i zwierzeń intymnych zwykłych ludzi, a w 2000 r. przeprowadził
ankietę wśród internautów publikujących pamiętniki online. Wnioski, do których
doszedł były zaskakujące dla samego badacza. Praktycznie nie było wyznania
pozbawionego elementu autokreacji, internetowi (francuscy) pamiętnikarze
zanurzali się w potocznie mówiąc zmyśleniu. Lejeune analizując blogi osiągnął efekt
analogiczny z rozbiorem „Dzienników” Gombrowicza, brak tożsamości autora,
narratora i bohatera (czyli brak „paktu autobiograficznego”) pozwolił mu cały
cybergatunek zaliczyć do „autofikcji” i tym samym uznać za jedną z
najważniejszych cech literatury naszych czasów.
W cyberprzestrzeni oglądamy widowiska, rozgrywają się
tam dramaty. Zaczęło się już na początku, gdy Poloniusz zostaje wyrzucony z
kanału #Hamnet przez Hamleta – w słynnej scenie szekspirowskiego tekstu w
wersji wirtualnej, zrealizowanego 12 grudnia 1993 przez grupę Hamnet Players.
Poloniusz nie został zabity, ale wylogowany, eliminacja ze świata wirtualnego
jest równoznaczna ze sztychem zadanym przez aktora na deskach scenicznych.
Oto
monolog Hamleta:
<Hamlet> 2b or not 2b...
[17]
<Hamlet> Hmmmmmmm...
[18]
<Hamlet> :-( Bummer... [19]
Jesteśmy już blisko forów i grup dyskusyjnych. Jedną z
najciekawszych – historycznie – społeczności internetowych była grupa
dyskusyjna php (pl.hum. poezja), poświęcona liryce, założona w 1998 r. W
niektórych publikacjach jako prowadzący jest wymieniany <Tomaszek> Tomasz
Kozłowski z Kielc, wykładowca na Politechnice Świętokrzyskiej, pomysłodawca
wydania antologii „php wiersze” zawierającej najciekawsze dokonania poetyckie z
lat 1998-2002. Pierwszej takiej antologii w Polsce. Na jej łamach publikowała,
finalistka literackiej Nagrody Nike, Justyna Bargielska.
Itd., itp. W nieskończoność... Tekst (również ten)
można czytać od dowolnego miejsca.